Etap dyskotekowy mam już dość dawno za sobą, oj kiedyś to się szalało:) Ale jak tu odmówić studenckim promocjom w klubach? Nie da się ;) A jednak będąc tyle lat w Islandii, nie udało mi się zaliczyć ani jednej imprezy w dyskotece. Powód jest prosty i banalny: brak okazji i szczególnej chęci. Obserwując Islandczyków i ich styl zabawy, nie czułam szczególnej potrzeby aby w tym współuczestniczyć. Ale ostatniego dnia mojego pobytu w Islandii zdarzyła się jedyna w swoim rodzaju okazja. Tak się złożyło, że mój lot wypadał w niedzielę po południu, zaś dzień wcześniej przyleciało kilka nowych („nowych” oraz „starych”) osób. A więc ową sobotę należało pożytecznie wykorzystać :)
Before party w hotelu
Mieliśmy zabukowane pokoje w ładnym hotelu na obrzeżach miasta (blisko tutejszej Biedry). Wyszło niesamowicie tanio jak na stolicę – tylko 5000 koron za osobę! Oczywiście, jak na personel hotelowy przystało, dziewczynom od razu w oczy wpadły niedociągnięcia tutejszego staffu: zacieki w kabinach prysznicowych, niewypolerowane baterie i (o zgrozo!) włos w brodziku! To jest toksyczne ;) O naszych hotelowych dziwactwach mogłabym opowiadać wiele…
Najpierw klasycznie, before party w jednym z pokoi. Był największy, więc klasyfikował się znakomicie. Chłopcy lekko się stresowali, że tyle dziewczyn skorzysta z ich toalety, a my specjalnie się droczyłyśmy, że deska już została oblana ciepłym moczem ;) Poza tym, typowo po Polsku, wódka i zakąski: kanapki z pasztetem, kabanosy i sucha śląska. Islandczycy też zawsze robią najpierw before w domu, ale u nich zazwyczaj wszystko się przeciąga aż do północy i nie ma żadnych zakąsek. Czyli zazwyczaj dopiero przed 1 kluby się zapełniają zawianą ludnością ;)
Poza tym musieliśmy naprawdę zabawnie wyglądać, gdy jak wycieczka zorganizowana krążyliśmy od pokoju do pokoju, oglądając każdy, bo każdy czymś się wyróżniał. Mi osobiście najbardziej brakowało dużej szafy z lustrem, wykładziny i ciekawego akcentu kolorystycznego w pokoju (ognistej czerwieni), jednak plusem naszego lokum było dużo miejsca.
Spacer po lokalach gastro
Odbiegając nieco od normy imprezowania po polsku, gdzie zjeść się idzie PO imprezie, my postanowiliśmy się posilić tuż przed. I tak zaczął się obchód wszelakich barów w centrum. I jak na większą grupę przystało, każdy miał chęć na coś innego. Ale co ciekawe, w niemal każdym miejscu pracował jakiś Polak… Opanowaliśmy wyspę!
W poszukiwaniu dyskoteki idealnej
Po 22 wystartowaliśmy do centrum w celu znalezienia potańcówki w sam raz dla nas. Znajomy taksówkarz polecił trzy najbardziej popularne miejsca: kluby Austur i B5 oraz American Bar. Ten ostatni odpadł z racji bycia tylko barem, do B5 wpuszczają od 21 lat, więc chcąc nie chcąc wylądowaliśmy w Austur. Muzyka była całkiem znośna, przestrzeń duża, bar długi, ludzi sporo, parkiet wystarczający. Aby się wprawić w dyskotekowy nastrój uraczyłam się piwem, niestety mówiąc klasyczne miałam na myśli zwykłe jasne pszenne, a dostałam ciemne Tuborg Classic…
Świetny humor mi dopisywał tego dnia, wymyśliłam dla dziewczyn wyzwanie: poderwanie wikinga z dużą brodą. Pech chciał, że taki model trafił się tylko jeden, w dodatku zajęty, dość szczelnie ;) Bardzo chciałam zaobserwować islandzki styl imprezowania, ale ewidentnie Islandczycy w tym klubie byli mniejszością. Przeważali Polacy (w strasznych pasiastych sweterkach lub kraciastych koszulach klonach) i bliżej nieokreśleni inni. Do tego miksu należy jeszcze dorzucić kilka ewenementów o innej orientacji seksualnej, wprost rzucających się w oczy swoją odmiennością. W Islandii jest to jak najbardziej akceptowane – w przeciwieństwie do naszego kraju nad Wisłą.
Muzyka w Austur mnie rozczarowała. O ile na początku grali całkiem ciekawe klubowe kawałki, to już w momencie otwarcia parkietu zaczęli zanudzać hitami typu "Empire state of mind” Alicii Keys (lubię ją i cenię, ale do klubu???). Przy takich rytmach człowiek prędzej uśnie, jak się wybawi. Rozczarowałam się, ale postanowiłam wstać i pobujać do rytmu. Piwo też miało w tym swój udział ;)
Wyszliśmy z imprezy około 3, bo nam koleżanki przepadły. Poszły się przejść, więc ustaliliśmy, że czas już wracać. Jaki szok przeżyłam, gdy ujrzałam te kilometrowe kolejki pod klubami i barami! O 3 w nocy!
To doświadczenie ubogaciło mnie wewnętrznie i kulturowo;) Jednak nie sądzę, żebym z entuzjazmem powtórzyła clubbing w Reykjaviku. No może z kimś, kto ma podobny gust muzyczny i wie, gdzie dobrze grają. Za to chętnie bym się wybrała na clubbing w Białymstoku, moim mieście. Raz w roku odwiedzić stare kąty ;)
0 komentarze